Piątkowy wieczór był jeszcze deszczowy i burzowy, dlatego zastanawialiśmy sie czy uda nam sie opuścić Cat Ba w sobotę rano. Na szczęście po pobudce o 7 i wyjściu na taras, powitało nas słońce. Szybko udało nam sie znaleźć w pobliskim hotelu transport do Ninh Binh o 8 (każdy hotel ma umowę z innymi przewoźnikami, wiec każdy oferuje transport o innych godzinach, trzeba pytać). Koszt: 240k vnd. W Ninh Binh wylądowaliśmy około 13, ale wyrzucono nas kilka km od dworca autobusowego, a chcieliśmy ogarnąć najpierw transport do Hue, nim zobaczymy co Ninh Binh ma nam do zaoferowania. Niestety dogoniliśmy końcówkę tajfunu i na dworzec szliśmy w ulewie. Takiej jakby z wiadra ktoś wodę lał. I nie przez 5min ale dobre dwie godziny. Załatwiliśmy sleepera (nocny autobus z łóżkami) za 300k vnd. Na dworcu zgadalismy sie z dwójka innych turystów i szybko pojechaliśmy taksówka do Bich Dong pagody oddalonej od miasta 8km, nieopodal Tam Coc. Na inne atrakcje było juz za pozno i zbyt deszczowo. Pagoda była strzałem w dziesiatke. Przepięknie położona, nad jeziorem wsród niesamowitych gór. Było po prostu magicznie! Szukając dzikiego Wietnamu, poszliśmy jeszcze inna ścieżka, prowadzącą do jaskini. Polowa trasy przecinała staw, który po obfitych deszczach wylał i trzeba było brodzić po kostki czasem po kolana w wodzie. Za 10k vnd pewien Wietnamczyk otworzył i oprowadził nas po jaskini. W drodze powrotnej idąc pewnym krokiem, poślizgnąłem sie na kamieniu i zjechałem ze ścieżki do stawu. Ale okazało sie, ze to nie taki stawik jak myslalem i nie skończyło sie tylko na zanurzeniu po pas! Wpadłem po pachy a i tak nie czułem dna. Udało mi sie sie czegoś złapać, ale w kilka sekund Wietnamczyk i Bartek wyłowili mnie z wody. Co tam ja, gorzej ze sprzętem, bo miałem ze sobą aparat i komórkę, które niestety zamokły, mimo że Bartek najpierw wyciągnął torbę. Aparat odratowany, natomiast komórka suszy sie juz 24 h w ryżu. Mi sie nic poważnego nie stało, skończyło sie na kilku zadrapaniach. Taki oto dziki Wietnam.